Wypowiedź teatralna "Koło czy tryptyk"

 

Grudzień 1970 roku. Najważniejszą sceną w Polsce stają się ulice Trójmiasta, Szczecina i Elbląga, gdzie dochodzi do dramatycznego starcia totalitarnego reżimu ze społeczeństwem. Na strajki i uliczne protesty tysięcy obywateli zdesperowanych drastycznymi podwyżkami cen żywności władze odpowiadają użyciem siły. Premier Józef Cyrankiewicz, głęboko przejęty przyszłością socjalizmu w Polsce, tłumaczy stoczniowcom, że to nie oni przecież wylegli na ulice, ale uczynili to chuligani i wszelkiej maści prowokatorzy, którym wredni imperialiści wręczyli podstępnie dywersyjny oręż, aby podważyli umiłowany przez polskich robotników, chłopów i inteligencję ład społeczny i pogrążyli kraj w chaosie, czemu oczywiście głęboko zatroskana o przyszłość kraju partia musi dać stanowczy odpór.

Pokrętne, pełne arogancji słowa zabrzmiały złowieszczo jak refren sławetnej groźby wygłoszonej przez tego samego wszak premiera do robotników Poznania, którzy w czerwcu 1956 roku odważyli się publicznie upomnieć o należne im prawa brutalnie deptane przez totalitarny reżim, którego niezłomnym strażnikiem po wsze czasy ogłosiła się PZPR: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciwko władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza odrąbie...”

No i stało się. W interesie stoczniowców i ich rodzin na ulice Trójmiasta wyjeżdżają czołgi, wojsko strzela do bezbronnych demonstrantów. Ginie kilkadziesiąt osób, są setki rannych. Stanowczy protest stoczniowców doprowadza w końcu do spektakularnych zmian w kierownictwie PZPR. Ustępuje pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego, Władysław Gomułka, przywództwo partii obejmuje Edward Gierek. Następują także inne roszady personalne. Skompromitowanych „towarzyszy” zastępują ich towarzysze i obiecują społeczeństwu, że już nigdy więcej drogi rządzących i rządzonych nie rozejdą się, że tragiczny Grudzień 1970 roku można uznać za absolutnie ostatni bolesny „zakręt” we współczesnej polskiej historii. Edward Gierek zakłada pokutne szaty i udaje się w ekspiacyjną podróż do Stoczni Gdańskiej, gdzie z głębi swego gołębiego serca przysięga, że zreformowana przez nowe kierownictwo partia przerwie wreszcie zaklęte koło błędów i wypaczeń i zatrzyma na zawsze konwulsyjny, chocholi taniec Polaków. Telewizja przemienia spotkanie w Stoczni Gdańskiej w uroczystą mszę narodową, którą Edward Gierek kończy słynnym „Pomożecie?”, skwitowanym przez załogę Stoczni równie humorystycznym hasłem „Pomożemy!” i wszystko zostaje po staremu, czyli udobruchani nabożną skruchą nowego „ojca narodu” stoczniowcy rozchodzą się do pracy, zaś towarzysze powracają do rządzenia!

System raz jeszcze wytrzymuje konfrontację ze społeczeństwem, które dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych wypowie mu definitywnie swoje posłuszeństwo, organizując się w „Solidarność”, która ostatecznie pozbawi niepokalaną PZPR monopolu na rządzenie Polską.

W takim, nieco telegraficznym ujęciu pragnę przytoczyć tu wydarzenia 1970 roku, aby zarysować społeczno-polityczne tło naszej wypowiedzi teatralnej Koło czy tryptyk. Wyrosła ona ze splotu refleksji, rozterek i nadziei, jakie zrodził w nas fenomen Grudnia 1970 roku. Podzielaliśmy je wspólnie z moim przyjacielem, Ryszardem Bigosińskim, z którym napisaliśmy razem scenariusz, wciągając do bliższej współpracy nad przygotowaniem niektórych sekwencji przedstawienia Jerzego Moniaka, Bogumiła Popowa, Andrzeja Podgórskiego i Andrzeja Bibla, przez co zamierzaliśmy możliwie dobitnie podkreślić zespołowy charakter naszego przedsięwzięcia, istotnie uzasadniający nazywanie go wypowiedzią Teatru 77.

Zacznę od stwierdzenia, że Grudzień 1970 wzbudził w nas sporo optymizmu. Dla Ryszarda był on jak ozdrowieńczy wiatr od morza. Jakże trafne słowa. Wszak wielu z nas doznało wrażenia, jakby przez Polskę, przez nasze domy i rozmowy przeleciał nagle zbawienny wiatr i przepędził duszącą, napęczniałą od długotrwałej frustracji złość na wszystko, co się wokół nas działo. Poczuliśmy wyraźną ulgę. Niemal na każdym kroku słyszało się opinie, że tym razem wyjdziemy naprawdę z fatalnego koła niepowodzeń i „zakrętów”. Oczywiście spotykało się także głosy sceptyków. Ale my potrzebowaliśmy optymizmu i pewnie dlatego ich przestrogi nie przeszkodziły nam uwierzyć, że krew przelana na Wybrzeżu nie pójdzie na marne. Swoje nadzieje wiązaliśmy nie tyle z obietnicami Gierka, ile raczej z widocznym wzrostem aktywności przebudzonego z długiego letargu społeczeństwa. Trudno było przecież zakładać, że zdeprawowane przez dziesięciolecia sprawowania monopolistycznej władzy komitety partyjne nagle, mocą jednej uchwały nadzwyczajnego plenum przemienią się w zastępy jasnych aniołów, ale można było natomiast spodziewać się, że społeczeństwo, wzmocnione moralnym zwycięstwem w grudniowej konfrontacji, potrafi skuteczniej niż dotąd egzekwować swoje prawa. Uwierzyliśmy, że Polacy pojmą jak trzeba grudniową lekcję i sami z siebie staną na straży zapowiadanego przez nowe kierownictwo PZPR procesu uspołeczniania władzy.

Dokonując przeglądu haseł i tematów, które miałyby zaistnieć w konstruowanej wypowiedzi, zaproponowałem, żeby szczególne znaczenie nadać sprawie, którą zająłem się w Spisku, czyli sprawie „kibicowania”. Wydarzenia grudniowe zrodziły we mnie nadzieję, że większość rodaków odstąpi wreszcie od tylekroć kompromitowanej przez historię praktyki „reformowania ojczyzny u cioci Kloci na imieninach” i zacznie z dnia na dzień, na bieżąco kontrolować z uwagą poczynania władzy oraz śmielej niż dotąd zgłaszać publicznie zarówno swoje krytyczne uwagi, jak również propozycje, wkraczając w ten sposób w progi społeczeństwa obywatelskiego. Rysiek był bardziej sceptyczny ode mnie, ale i on nie wątpił, że po wydarzeniach Grudnia 1970 łatwiej będzie przekonać ludzi do wiary, że każdy z nas, jeśli tylko zechce zaprzestać biernego „kibicowania” wydarzeniom dziejącym się wokół niego — zyskuje możliwość faktycznego wpływania na ich rozwój i to nie tylko w jego najbliższym otoczeniu, ale również w makroskali, że naprawdę od woli i osobistego zaangażowania każdego obywatela zależy jakość rządzenia. Dlatego też zdecydowaliśmy, że właśnie to przekonanie uczynimy podstawą naszej wypowiedzi Koło czy tryptyk.

Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, iż takie gruntowne przeobrażenie kultury politycznej Polaków nie dokona się ani szybko, ani łatwo, ale uznaliśmy, że kości zostały rzucone. Wierząc, że taka właśnie perspektywa realnie zarysowała się przed Polską na progu lat siedemdziesiątych, postanowiliśmy swoim teatrem zachęcić widzów do podjęcia wspólnej z nami podróży do brzegów społeczeństwa obywatelskiego. Można by więc przyjąć, że temperament polityczny podyktował nam cel wypowiedzi, intuicja zaś podpowiedziała nam, że nie wystarczy przedstawić nasze argumenty w postaci „zamkniętego” dzieła. Czuliśmy, że lepiej będzie wciągnąć widzów do udziału we wspólnej grze wykraczającej poza granice konwencjonalnie postrzeganego teatru, grze balansującej na pograniczu teatralnego przedstawienia i zgromadzenia natury politycznej. Do takiego myślenia skłaniała nas także okoliczność, że przecież nie dysponowaliśmy typową przestrzenią teatralną. Na szczęście dla nas, na pierwszym piętrze budynku przy Piotrkowskiej 77, gdzie miała swą siedzibę Rada Okręgowa ZSP, znajdowały się pomieszczenia, w których po niewielkich w gruncie rzeczy zabiegach adaptacyjnych można było przeprowadzić nasze przedsięwzięcie.

Wnętrza fabrykanckiego pałacyku z czasów Ziemi Obiecanej, pozbawione niegdysiejszego umeblowania, zachowały liczne ślady dawnego zbytku i urody. Piękne kaflowe piece i kominki, kryształowe lustra i witraże, sufity fantazyjnie zdobione złoconymi stiukami i kasetonami, wzorzyste dębowe parkiety, szlachetne boazerie i inne szczegóły ze smakiem skomponowanego wystroju tworzyły dziwaczny dysonans z bylejakością współcześnie wykonanych biurek, krzeseł i szaf, w które wyposażono dawne salony, aby mogły pełnić rolę biura Rady Okręgowej ZSP w Łodzi. Nam ów dysonans ani trochę nie przeszkadzał, a może nawet paradoksalnie dodawał nieco pikanterii zaproponowanej przez nas debacie o perspektywach socjalizmu w Polsce. Postanowiliśmy wykorzystać najbardziej reprezentacyjne pomieszczenie, czyli wyjątkowej urody salę lustrzaną z bajecznym piecem kaflowym, ze ścianami ozdobionymi gustowną tapetą z jedwabiu, ujętą w piękne boazeryjne ramy oraz przystrojonymi przez kute w brązie świeczniki, których korpus zwieńczały orły w stylu Księstwa Warszawskiego. Sąsiadował z nią bezpośrednio nie gorzej prezentujący się przestronny hol, pośrodku którego stał na kunsztownie rzeźbionych nogach duży okrągły stół, zbyt ciężki i niewygodny, by można było wynieść go i ustawić gdzie indziej, więc zapewne dlatego tu się ostał. Przylegał także do niej spory pokój, w którym urzędowała na co dzień Komisja Kultury RO ZSP. Konfiguracja tych trzech pomieszczeń umożliwiała bezpośrednią komunikację między nimi, co nie tylko bardzo przydało się w organizacji przedstawienia, w którym akcja, a w ślad za nią publiczność miały wędrować z sali do sali, ale poniekąd zasugerowała nam przyjęcie takiego właśnie porządku inscenizacji. Ściślej mówiąc ─ porządek ów wyłonił się ze splotu materialnych okoliczności, w jakich przyszło nam realizować Koło czy tryptyk oraz naszych intencji, które stanęły u jej podstaw.

Wspomniałem już wcześniej, że zamiast realizować tradycyjnie pojęte przedstawienie, postanowiliśmy zaprosić publiczność do wspólnej z nami gry, zakończonej czymś w rodzaju terapeutycznego wstrząsu, jaki chcieliśmy zafundować naszym widzom, by doprowadzić do swoistego katharsis, oczyszczającego ich z grzechu „kibicowania” i skłaniającego do przyjęcia na siebie głębokiej osobistej odpowiedzialności za przyszłość kraju.

Kluczem rytmicznym do naszej wypowiedzi uczyniliśmy figurę tryptyku. Przyjęliśmy taki podział rytmiczny, albowiem korespondował on wiernie z rytmem historii tragicznych polskich „zakrętów” na socjalistycznej drodze. Pierwszym „zakrętem” ustawionym na dramaturgicznym kole naszego przedstawienia był Październik 1956 roku. Symbolicznym prologiem do niego uczyniliśmy dramat poznański z czerwca tego samego roku, przywołując jego widmo w postaci obszernego cytatu z przemówienia ówczesnego premiera PRL, Józefa Cyrankiewicza, zawierającego słynne memento:

Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciwko władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza odrąbie ...”

Październik 1956 zamykał pierwszy człon tryptyku i zarazem otwierał środkową jego część, zobrazowaną w naszym przedstawieniu poprzez retrospektywny „bankiet” zainscenizowany przy wspólnym z publicznością stole. „Bankiet” ów stanowić miał metaforę sytuacji pojednania władzy ze społeczeństwem po dramatycznym „zakręcie poznańskim”. Sytuację „bankietu” prowadziliśmy przewrotnie aż do następnego dramatycznego „zakrętu” na socjalistycznej drodze, którym był Grudzień 1970 roku. Przerywając nagle sytuację „bankietu” otwieraliśmy w finale przedstawienia przestrzeń dla ostatniej części tryptyku, która pełniła funkcję symbolicznego zapytania o przyszłość, czy Grudzień 1970 okaże się faktycznie ostatnim tragicznym „zakrętem” w najnowszych polskich dziejach, czy tylko złudnym omamem upiornego koła powtarzających się co kilka lat dramatycznych konfrontacji narodu z narzuconą sobie pojałtańskim gwałtem władzą?

Zapytanie o przyszłość wyrażaliśmy słowami C. K. Norwida:

Coraz to z ciebie, jako z drzazgi smolnéj,
Wokoło lecą szmaty zapalone;
Gorejąc, nie wiesz, czy stawasz się w o l n y,
Czy to, co t w o j e, ma być zatracone?

Czy popiół tylko zostanie i zamęt,
Co idzie w przepaść z burzą? — czy zostanie
Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament,
Wiekuistego zwycięstwa zaranie!...

Nagranie cytowanego fragmentu, powtarzane z głośników da capo al fine, towarzyszyło końcowej sytuacji w przedstawieniu, którą umieściliśmy w trzecim pomieszczeniu, gdzie na nagim blacie okrągłego stołu postawiliśmy siedem szklanek z płonącym spirytusem. Tam już niczego nie graliśmy. Stawaliśmy tylko w milczeniu wokół stołu i kiedy widzowie idąc za naszym przykładem uczynili to samo, braliśmy ich za ręce i zaciskaliśmy symboliczny pierścień wymownie zwieńczający naszą wypowiedź.

Zanim jednak następował ów finał, ja osobiście przerywałem sytuację „bankietu”, zrywając dosłownie obrus ze stołu ze wszystkim, co znajdowało się na nim jako zastawa, po czym do całkowicie zaskoczonych i zszokowanych tym „zajściem” widzów wygłaszałem krótki, improwizowany speech rozpoczynający się oskarżycielskim pytaniem: A my wszyscy? Gdzie wtedy byliśmy my?

Moje wystąpienie kompromitujące w dosadnych słowach postawę „kibicowania”, uświadamiało nagle zdecydowanej większości widzów kwestię ich osobistej odpowiedzialności za karykaturalny obraz społeczeństwa, z jakiego przed chwilą jeszcze śmiali się podczas przedstawienia, które chytrze zwabiło ich w pułapkę. Owszem, był to swoisty zamach na zwyczajowe prawo widza do przywdziewania w teatrze ochronnej maski, pozwalającej na bezpieczne świadczenie wydarzeniom na scenie, ale czyż można było inaczej osiągnąć skutek, który skłonił Konstantego Puzynę ─ jednego z najwybitniejszych w Polsce znawców teatru ─ do wystawienia naszemu przedsięwzięciu następującego świadectwa?


Przez wąskie drzwi wpychamy się do jednego z biurowych pokoi. Nieraz obradowało tu jury, maszynistki wystukiwały werdykt, odbywały się prasówki, błyskały flesze. Teraz koło biurka siedzi na fotelu mężczyzna, pali papierosa. Czeka. Cichniemy, stajemy zwartym półkolem. Mężczyzna mówi: «Otwieram konferencję prasową na temat wypadków na Wybrzeżu». Patrzy na nas, włącza magnetofon i z taśmy płyną przemówienia. Trzaska wyłącznik. Mężczyzna mówi: «Otwieram dyskusję. Są pytania?». Głuche milczenie, długie, coraz cięższe. Aktorzy wmieszani w tłum nie zdradzają się na razie. Ludzie popatrują po sobie czujnie, niepewni, w co ich się tu wrabia. Wreszcie ktoś się odzywa: w naszych zakładach w E. produkujemy żarówki, ich jakość można by poprawić. Znów cisza. Drugi głos: kiełbasa, którą wyrabiamy w wytwórni B., mogłaby być lepsza. Kilka innych głosów. Ktoś atakuje pytaniem, ktoś się broni. Wybucha spór, aktorzy już się rozegrali, temperatura rośnie, ten i ów włącza się nie bardzo wiedząc, czy to gra czy serio. I pół słuchając, pół uczestnicząc uświadamiamy sobie niejasno dziwną dysproporcję między punktem wyjścia a tymi kwestiami o żarówkach i kiełbasach. Są pozytywne, pełne dobrej woli, tak. Ale uchylają się od odpowiedzialności za cokolwiek, co nie leży w zasięgu ręki. Odpowiedzialność za kraj jest zbyt duża, ludzie od takiego myślenia odwykli. I teraz, kiedy oczekuje się od nich otwartej społecznej dyskusji ─ po prostu nie umieją. Albo nie wierzą.

To już nie mgła i literatura. Ten spektakl, to wreszcie konkret, ostra obserwacja. I publicystyczny atak: no, ruszcie się. Otwierają się nagle drzwi do sali obok, ale zmiana pomieszczenia nie jest pustym chwytem formalnym, jak w Mistrzu Kościeju z Tübingen. Sala, na progu której stajemy, duża, z brunatnym stropem i lustrzanymi ścianami, kiedyś za fabrykanckich czasów była pewnie salą balową. Dziś odbywają się tu konferencje i bankiety. Długie stoły ustawione w podkowę, do których nas zapraszają, istotnie nakryto do bankietu. Brudnawe obrusy, popielniczki, na talerzykach zaschła musztarda, ogórek kiszony, smętna makrela, kawałek sera, musztardówki, woda sodowa, półlitrówki z czerwoną kartką. Niektóre pełne. A pośrodku sali korowód par w cepeliowskich kostiumach, zastygły w polonezowych ukłonach, nieruchomy. Siadamy, sięgamy po butelki. Rusza polonez: A jak będzie słońce i pogoda... Ktoś wstaje, wygłasza mowę — przemówienie pewnego dostojnika z lat pięćdziesiątych, kiedy witał zwierzchnika, do nas tym razem skierowane. Następni mówcy zabierają głos. Cytaty z listów do redakcji, wypowiedź futurologiczna i śliczna pewnego profesora, publikowana na początku lat sześćdziesiątych, o tym, jak będzie wyglądać Polska za 15 lat. A teraz teleturniej, a teraz konkurs, a teraz tańce. Gwar rośnie, kropla wódki rozgrzała nieśmiałych, któraś z tancerek siada na stole, wiwaty, inna zsuwa rękaw bluzki i mozolnie wyłuskuje jedną pierś ze stanika, demonstruje ją z triumfem, strip-tease po polsku. Bankiet rozkwita, «cała sala śpiewa z nami», zjadam kawałek ogórka, aby mieć pełnię iluzji. I raptem trzask bitego szkła, ktoś zdarł obrus ze stołu, sypią się resztki sera, szklanki, butelki. Nagła cisza. I krzyk: A MY WSZYSCY? GDZIE BYLIŚMY WTEDY?! No, bo przecież myśmy byli także , nie tylko przysłowiowi ONI. My, tutaj zebrani.

Znów otwierają się drzwi, wysuwamy się przez nie jacyś zawstydzeni, nie patrząc na siebie. W ciemnym przedpokoju na stole płonie siedem szklanek ze spirytusem. Tych, które Zbyszek Cybulski zapalał w Popiele i diamencie za poległych kolegów. Z głośnika ten sam norwidowski ośmiowiersz. GOREJĄC NIE WIESZ, CZY STAWASZ SIĘ WOLNY, CZY TO , CO TWOJE, MA BYĆ ZATRACONE... Otaczamy stół kołem. W półmroku ktoś bierze mnie za rękę, podaję drugą, widzę jak łańcuch się zamyka. Milcząco patrzymy w płomień. Tak długo, aż zacznie dogasać. Czuję nagły krótki uścisk dłoni, odwzajemniam ten gest. Wysypujemy się z wolna na schody. Nikt się nie odzywa. Niełatwo się odezwać. Ta «wypowiedź teatralna» jest już czymś więcej niż teatrem. Znikły granice między aktorem i widzem, publiczność stała się elementem spektaklu, wmanewrowano ją w sytuację, w której gra, nawet kiedy grać nie zamierza. Tak, są tu jedynie UCZESTNICY. Lecz nie na samej formie rzecz polega. Koło czy tryptyk każe nam spojrzeć na całe nasze minione ćwierćwiecze i zrobić własny indywidualny rachunek sumienia. Zawahać się na chwilę przed płonącym zniczem. Zdecydować, czy chcemy mieć tylko tryptyk, czy dalej koło, błędne koło. Bo to od nas w końcu zależy. I kiedy stoimy złączeni dłońmi nad drżącym błękitnym płomieniem, wiemy co prawda, że to teatr, a przecież, choć w teatralnym cudzysłowie, podejmujemy coś jakby zobowiązanie.” [...]


Posypały się [...] zaproszenia z kraju i zagranicy. Odwiedziliśmy Warszawę, Wrocław, Gdańsk, Toruń i kilka innych miast w Polsce, ale nie dane nam było przedstawić naszej wypowiedzi nigdzie za granicą, o co gorąco zabiegali organizatorzy kilku międzynarodowych festiwali. Niestety, zakaz prezentacji wypowiedzi Koło czy tryptyk poza granicami Polski był bardzo twardy. Najbardziej kuriozalnym przypadkiem negocjacji w tej sprawie były pewnie starania Pierre Vlerick`a ─ dyrektora Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Gandawie, który obejrzał Koło czy tryptyk podczas VIII Łódzkich Spotkań Teatralnych i zachwycił się naszą wypowiedzią do tego stopnia, że specjalnie dla niej postanowił zorganizować międzynarodowe kolokwium teatralne w Gandawie. Pierre Vlerick rozbawił nas do rozpuku opowiadając, jak to po wielu staraniach udało mu się dotrzeć do jednego z ważniejszych urzędników naszego Ministerstwa Kultury i Sztuki, od którego usłyszał, że wypowiedź Koło czy tryptyk jest zbytnio kontrowersyjna i że przesadnie akcentuje trudności na polskiej drodze, co może zniechęcać zwłaszcza młodych widzów do optymistycznego spojrzenia w socjalistyczną przyszłość. Wysłuchawszy tej opinii, Vlerick zapewniał, że on oczywiście szanuje zastrzeżenia polskiej cenzury i obawy władz w odniesieniu do odbioru tej wypowiedzi w Polsce, ale że on, Pierre Vlerick zaręcza osobiście, że przedstawienie jej w Gandawie nie spowoduje żadnych szkodliwych następstw dla perspektywy socjalizmu, albowiem Belgia nie zamierza zmieniać swego ustroju na socjalistyczny! Tak więc szczerość Teatru 77 nie przyniesie nikomu szkody, a może tylko przysporzyć Polsce sympatii i szacunku. Wyobraźcie sobie zdumienie tegoż „towarzysza”.

Zadziwiające było to uporczywe blokowanie naszej wypowiedzi. Wszak wcześniej władze lubiły korzystać z podobnych okazji, aby pochwalić się swą „tolerancją” przed opinią zagraniczną. Eugeniusz Mielcarek ─ ówczesny przewodniczący Rady Naczelnej ZSP, któremu w głównej mierze możemy zawdzięczać zgodę cenzury na wystawienie tej wypowiedzi, próbował wielokrotnie interweniować w sprawie uzyskania pozwolenia na przedstawienie jej za granicą, niestety ─ w końcu wyznał nam z goryczą, że w tej kwestii ─ jak się wyraził ─ jest zbyt „krótki”. No cóż, chwała mu i za to, co dla nas osiągnął. Byłbym nieszczery, gdybym nie przyznał, że było nam żal tak idiotycznie zmarnowanych do pokazania Teatru 77 na paru prestiżowych festiwalach w Europie, ale z drugiej strony i tak było się z czego cieszyć. Wszak nie realizowaliśmy naszej wypowiedzi z myślą o festiwalowych sukcesach i atrakcyjnych wojażach zagranicznych, lecz po to, by możliwie głęboko poruszyć sumienia naszych rodaków, a to akurat powiodło nam się bezdyskusyjnie. Kiedy stawaliśmy wraz z nimi wokół stołu, na którym płonął w szklankach spirytus, zdarzało się, że ktoś z publiczności spontanicznie intonował nasz hymn narodowy, który potem, nie kryjąc wzruszenia, śpiewaliśmy wszyscy.

Pamiętam też, jak któregoś razu jeden z naszych warszawskich przyjaciół nie wytrzymał napięcia i pod koniec hymnu nakrył gołą dłonią szklankę z płonącym spirytusem, co oczywiście skończyło się poważnym oparzeniem wnętrza dłoni, ale on jakby w ogóle tego nie zauważył. Przyznam, że ten gest podziałał na nas ─ realizatorów wypowiedzi ─ z niezwykłą siłą. Może nawet skłonił jednego z kolegów występujących w tym przedstawieniu do swoistej repliki po tym, jak zdarzyło mu się kiedyś przyjść na Koło czy tryptyk pod wyraźnym wpływem alkoholu, co oczywiście zmusiło mnie do odsunięcia go od występu tego wieczoru, a nawet rozważenia potem na forum całego zespołu ewentualności całkowitego wykluczenia go z naszej wypowiedzi. Ostatecznie wybaczyliśmy mu, ale on uniesiony honorem postanowił „ukarać się” sam i uczynił to w niezwykły sposób, mianowicie, w trakcie następnej z rzędu wypowiedzi, w części roboczo nazywanej przez nas „bankietem”, powstał od stołu, nalał sobie do szklaneczki wódki i jak to się zwyczajowo czyni, żeby przed wygłoszeniem toastu uciszyć na moment towarzystwo, uderzył kilka razy widelcem w jakieś naczynie, a potem wyrzekł kilka słów, z których dotarła do mnie jedynie ich końcówka „nigdy więcej”, albowiem w sali panował już duży rozgardiasz, po czym wzniósł szklaneczkę jakby do spełnienia toastu, ale zamiast wypić jej zawartość, demonstracyjnie zmiażdżył ją w dłoni nie zważając na to, że szkło raniło mu palce. Domyśliliśmy się, że w ten sposób zadał sobie „pokutę”. Przyznam, że wówczas wzbudziło to nasze uznanie, ale dziś spoglądam na jego brawurowy gest bez dawnej estymy i myślę sobie, że żadna fanfaronada nie licuje z intencją rzeczywistej, a nie spektakularnej pokuty.

Ekspiacyjny akt Bogusia wywołuje z mej pamięci inny jeszcze „szklany incydent”, jaki zdarzył się podczas którejś z wypowiedzi. Przedstawię go tu, aby podkreślić fakt nadzwyczajnego zaangażowania się zespołu w realizację tego przedsięwzięcia. Byłem dumny z postawy moich kolegów, choć niekiedy miałem wrażenie, że duch tej wypowiedzi porywał nas w niebezpieczne rejony zapamiętania się graniczącego z jakimś fanatyzmem. Taki stan rzeczy rodził nadzwyczajną ekspresję osób występujących w przedstawieniu i musiał robić duże wrażenie na widzach, ale mógł także pociągnąć kogoś z nas ─ realizatorów ─ poza granice zdrowego rozsądku. No, bo sami zważcie...

Oto przerywam nagle „bankiet”, ściągając ze stołu serwetę z całą zastawą i jednym z kolegów, który akurat rozwijał swoją akcję w tej części stołu, czołgając się wzdłuż niego i wygłaszając z tej pozycji jakieś improwizowane teksty do osób siedzących za stołem. Spadając ze stołu Andrzej nadział się na potłuczoną szklankę, która przecięła mu tętnicę w okolicach nadgarstka. Krew wystrzeliła mu z rany niemal pod sufit. Andrzej zamiast natychmiast opuścić salę ścisnął sobie zranioną rękę i postanowił wytrzymać do końca tej części. Widząc to, ktoś inny z członków zespołu, oddarł kawałek obrusa i takim zastępczym bandażem przewiązał Andrzejowi rękę, by zatamować krew, a potem objął go ramieniem i tak obaj dotrwali do końca drugiej części, by wreszcie pod osłoną ciemności zamykającej sekwencję „bankietu” udać się na pogotowie. Z pewnością wzbudziło to szacunek u większości widzów, choć sam byłem świadkiem wielce zasmucającego komentarza, który na tę okoliczność wymienili między sobą dwaj znani mi aktorzy z Teatru im. S. Jaracza w Łodzi. Kiedy struga krwi strzeliła Andrzejowi z nadgarstka, jeden z nich całkiem serio zagadnął drugiego pytaniem: — Stary, spójrz, to wygląda na autentyczną krew, jak oni to zrobili? Stałem obok nich i z największym trudem powstrzymałem się, żeby nie wyprosić ich z sali.

W trzydziestu czterech przedstawieniach Koła… zaistniało wiele momentów, które wymagały od osób występujących w nim podejmowania spontanicznych decyzji, umożliwiających konsekwentne przeprowadzenie podstawowych założeń inscenizacyjnych. Zasada improwizacji stanowiła integralny element gry. Scenariusz zawierał wprawdzie pewne stałe i niezbędne do wypowiedzenia kwestie, ale zdarzały się także rozmaite ingerencje widzów, na które należało reagować z refleksem i wyczuciem tym bardziej, że funkcjonowaliśmy zamaskowani jako osoby przynależące do publiczności. Trzeba było działać tak, aby nie dopuścić do rozmycia się kształtu i rytmu przedstawienia wyznaczonego przez scenariusz, a jednocześnie zachować naturalny żywioł spektaklu. Było to niezwykle trudne zadanie wymagające od każdego aktora pełnego rozeznania w materii wypowiedzi scenicznej, a także umiejętności działania w bezpośrednim kontakcie z widzem i osobistej odpowiedzialności za przebieg całego przedsięwzięcia. Przygotowując z Ryszardem Bigosińskim to przedstawienie obawialiśmy się trochę, czy aby wszystkich członków zespołu stać będzie na taki poziom dojrzałości „aktorskiej”, ale okazało się, że większość z nich poradziła sobie z realizacją swoich zadań doskonale. Za ową dojrzałość byliśmy bardzo często chwaleni przez krytyków. Szczególną satysfakcję sprawiło nam uznanie Jerzego Grotowskiego i aktorów jego legendarnego Teatru Laboratorium, którzy mieli okazję obejrzeć Koło czy tryptyk w ramach Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych we Wrocławiu. Ryszard Cieślak, z którym spotkałem się potem (niestety, Jerzy Grotowski nie mógł przyjść na umówione spotkanie) rozwinął mi nieco szerzej ich opinię o stronie aktorskiej naszej wypowiedzi. Dla nich największą wartością w naszej propozycji byliśmy my sami ─ jej wykonawcy. Nie jako aktorzy, bo nimi przecież nie byliśmy i jak podkreślił to Ryszard Cieślak ─ całe szczęście, że nie chcieliśmy nimi być ─ ale jako ludzie ją wykonujący. Jego zdaniem, nie było żadnej niezgodności pomiędzy celem, jaki sobie postawiliśmy i formą jego realizacji, której siła brała się z głębokiej tożsamości celu zbiorowego z osobistym przesłaniem każdego z nas. W tym względzie byliśmy akuratni. Pamiętam, że użył takiego właśnie określenia i postawił je w opozycji do kategorii profesjonalizmu. Nie profesjonalni, ale akuratni. To właśnie najbardziej ich zaskoczyło i ujęło. Przyznał, że przede wszystkim śledzili właśnie tę relację. Przyglądając się nam zastanawiali się, na ile nasze zachowania w przedstawieniu były aktem osobistym, a ile było w nich aktorskiej rutyny wypracowanej podczas prób.

Trudno mi z całą pewnością zaświadczyć, że wypowiedź Koło czy tryptyk była jednakowo ważnym wyznaniem dla wszystkich, którzy w niej wystąpili. Ale tego jestem pewien, że nie było wśród nas nikogo, kto by prawdziwie nie poczuwał się do wspólnoty z jej przesłaniem i kto nie mieściłby się w regule: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Problem pełnej tożsamości własnego, codziennego postępowania z tym, co głosi się ze sceny stanie się w połowie lat siedemdziesiątych kluczowym zagadnieniem pracy samokształceniowej podjętej w ramach naszego zespołu i doprowadzi nas do dramatycznego przełomu, o którym opowiem w jednym z następnych rozdziałów.


KLIKNIJ i CZYTAJ

kolejny fragment książki Zdzisława Hejduka Moja podróż z Teatrem 77     







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz