Moje spotkanie z Divadlo Husa na provázku

 

Wstępując do stowarzyszenia Teatr 77 podjął się roli koordynatora aktywności IFIT-u na obszarze środkowo-wschodniej Europy. Działając w imię tegoż mandatu postanowiliśmy zainteresować udziałem w przedsięwzięciach IFIT-u zespół Divadlo Husa na Provazku, o którym słyszeliśmy już wiele dobrego i który był akurat obecny na Festiwalu w Oleśnicy i Wrocławiu, gdzie prezentował swoje słynne przedstawienie Commedia dell’arte. Było ono najlepszym dowodem na to, że legenda o nadzwyczajnym talencie i dojrzałości artystycznej brneńskiego zespołu bynajmniej nie była przesadzona. Commedia dell’arte zrobiła na nas naprawdę olbrzymie wrażenie.

Zespół z Brna miał okazję obejrzeć pracę Teatru 77 już dwa lata wcześniej, na Światowym Festiwalu Teatru w Nancy, gdzie prezentowaliśmy Retrospektywę oraz Pasję II. Czechom szczególnie spodobała się Retrospektywa, co przytaczam jako opinię wyrażoną przez Petera Scherhaufera oraz Petra Oslzly’ego, czyli faktycznych liderów artystycznych Divadlo Husa na Provazku oraz moich głównych partnerów w przyszłej, wieloletniej współpracy. Można zatem rzec, że zanim doszło do bezpośredniego zawarcia znajomości, już wcześniej wzajemnie przypadliśmy sobie do gustu. Ale o tym, że my zaskarbiliśmy sobie ich sympatię przedstawieniem Retrospektywy w Nancy, nie mogłem wiedzieć w momencie, gdy umawiałem się z nimi na rozmowę w Oleśnicy. Szedłem więc na to spotkanie ze sporą tremą, zwłaszcza, że ciągle jeszcze ciążyła mi osobiście sprawa niefortunnego wejścia polskiego wojska do Czechosłowacji w sierpniu 1968 roku. Wiadomo, że nie była to suwerenna inicjatywa Polaków i że decyzje o ówczesnej inwazji zapadły w Moskwie, ale nie umniejszało to, niestety, słusznego zgorszenia, jakie widok polskich mundurów wywołać musiał u naszych południowych sąsiadów. Od owego zdarzenia minęło wiele lat, a mnie wciąż doskwierało poczucie wstydu za tamten gwałt. Postanowiłem, że właśnie od tego wyznania rozpocznę nasze pierwsze spotkanie.

Moje osobiste przeprosiny za 1968 rok wyraźnie zaszokowały obecnych na spotkaniu przedstawicieli zespołu Divadlo Husa na Provazku. Mogły im nawet sprawić pewien kłopot, jako że niewykluczone, iż był wśród nich obecny jakiś agent z STB. Zorientowałem się, że moje zagajenie otwartym tekstem, dosadnie piętnujące totalitarny reżim, któremu podlegaliśmy wspólnie, wypadło jakoś niezręcznie, ale za to bardzo serdecznie i wyraźnie przyczyniło się do błyskawicznego porozumienia, jakie w tym pierwszym bezpośrednim kontakcie nastąpiło pomiędzy nami. Opowiedziałem im o stowarzyszeniu IFIT i zaprosiłem do udziału w projekcie Nadzieja, na co bez wahania wyrazili zgodę i tak oto rozpoczęła się nasza dwudziestoparoletnia współpraca.

Zrealizowany na ulicach Wrocławia parateatralny projekt Nadzieja nie okazał się sukcesem, ale owo niepowodzenie — paradoksalnie — tylko zachęciło nas do dalszej współpracy. Jeszcze podczas wrocławskiego festiwalu postanowiliśmy jak najpilniej przystąpić do realizacji wspólnego przedstawienia Divadlo Husa na Provazku i Teatru 77, które byłoby naszym spektakularnym wkładem w dzieło rozwoju IFIT-u. Intencja powyższa była istotnym, lecz nie najważniejszym punktem wyjścia. W ramach tej kooperacji pragnęliśmy przede wszystkim wyrazić najgłębszą potrzebę obydwu zespołów, potrzebę wolności. W tej sprawie nie musieliśmy sobie niczego tłumaczyć. Zarówno Czesi, jak i Polacy mieli dosyć totalitarnego zniewolenia, jakie przyszło znosić naszym narodom wskutek postanowień jałtańskich. Pamiętam, z jakim rozbawieniem nasi przyjaciele z Brna przyjęli dowcip, jaki wówczas opowiadało się w naszym kraju o tym, czym różni się Czechosłowacja od Polski. Otóż — odpowiadano na to pytanie żartobliwie — że w zasadzie niczym, bo przecież jesteśmy zamknięci w tym samym obozie, tylko że Czechom przydzielono weselszy baraczek...

Oczywiście, trudno było marzyć o wyrażeniu owej potrzeby wolności wprost. Należało znaleźć stosowną metaforę, na którą wyraziłyby swoją zgodę władze komunistyczne. Szczęśliwym pomysłem okazało się nawiązanie do wydarzeń z 1848, zapisanych przez historię pod hasłem Wiosny Ludów. Opowieść o dziewiętnastowiecznym zrywie niepodległościowym narodów słowiańskich, ciemiężonych brutalnie przez ówczesnych żandarmów Europy, była świetną okazją do zamanifestowania podobnych tęsknot współczesnych Czechów, Polaków i Słowaków. Kiedy w sali, w której zainscenizowaliśmy obrady historycznego Kongresu Słowiańskiego w Pradze, pojawiał się taneczny korowód symbolizujący dwór cesarza Austro-Węgier i nie zwracając najmniejszej uwagi na siedzących przy stole delegatów, wkraczał triumfalnie na stół, przerywając bezpardonowo toczące się przy nim obrady — publiczność w Łodzi, Brnie, a także w Sztokholmie, gdzie w 1979 roku na festiwalu IFIT-u doszło do premiery Wiosny Ludów — w jednej chwili pojmowała dokładnie sens naszego przedstawienia.

O ile z premierą polską Wiosny Ludów nie było większego kłopotu, o tyle z premierą w Brnie mieliśmy sporo perturbacji. Na szczęście, udało mi się „wydębić” z polskiego Ministerstwa Kultury i Sztuki dokument zdecydowanie wspierający naszą wspólną wypowiedź. Operując nim zręcznie wobec urzędników z Brna i Pragi, uzyskaliśmy w końcu ich zgodę — wszak nie wypadało im całkowicie przeciwstawić się poparciu udzielonemu nam przez władze PRL. W ten sposób, po wielu miesiącach prób oraz intensywnego zabiegania o zgodę, na początku 1980 roku doszło w Brnie do czeskiej premiery Wiosny Ludów i pewnie gralibyśmy tam nasze przedstawienie jeszcze wiele razy, gdyby w sierpniu tego roku nie „wybuchła” w Polsce „Solidarność”. Rozwój wydarzeń za północną granicą przeraził towarzyszy w CSRS. Natychmiast położono kres naszemu przedstawieniu. Ale nasz kontakt nie załamał się. Trudności, jakie musieliśmy wspólnie pokonać, żeby zrealizować nasz pierwszy wspólny projekt, stały się poniekąd fundamentem przyjaźni i wieloletniej współpracy.

Po bardzo udanym, właściwie pod każdym względem, doświadczeniu Wiosny Ludów nabraliśmy wzajemnie ochoty na realizację następnych wspólnych przedsięwzięć. Niestety, „sparzeni” Wiosną Ludów decydenci z Brna i Pragi skutecznie zablokowali naszym przyjaciołom z Divadlo Husa na Provazku możliwość udziału w kolejnych międzynarodowych projektach podejmowanych pod sztandarem IFIT—u. Nie mogliśmy pogodzić się z ową dyskryminacją i szukaliśmy wspólnie jakiejś furtki, która umożliwiłaby nam dalszą współpracę. Zwłaszcza że w tym naszym obcowaniu z sobą ważna była nie tylko wymiana doświadczeń i współpraca na gruncie teatru, ale również kontakt z odmienną od własnej tradycją kulturową.

Nam Polakom — tak skorym do hołdowania rozmaitym honorom i do strojenia codzienności w patos — podobała się u czeskich przyjaciół skłonność do traktowania wszystkiego z żartobliwym dystansem, co najwyraźniej łagodziło ich obyczaje i zapewne pozwalało im uniknąć wielu traumatycznych wstrząsów. To zaś, co można by w naszej naturze wskazać jako skłonność do romantycznych uniesień i czego sami zanadto nie lubimy w sobie — w jakiś sposób imponowało kolegom z brneńskiego teatru. Ujmując w tym miejscu tak dosadnie nasze odmienności, na pewno w dużej mierze upraszczam to złożone i wielowymiarowe zagadnienie różnic i przyciągania się naszych kultur, ale tak właśnie traktowaliśmy tenże temat w naszych rozmowach z przyjaciółmi z Divadlo Husa na Provazku. Nie wiem, czy w tamtym spojrzeniu było więcej prawdy, czy raczej przekory, ale faktem jest, że te nasze inności pociągały nas ku sobie i jakby wzajemnie komplementowały się, co jeszcze bardziej skłaniało nas do współpracy.

Impulsem do następnej kooperacji było przedstawienie Labirynt świata i raj serca według Jana Amosa Komenskiego, wyreżyserowane przez Petera Scherhaufera w Divadlo Husa na Provazku. Obejrzałem je z wielkim zainteresowaniem i postanowiłem zaproponować Peterowi realizację tego tekstu w Teatrze 77. Dzieło wielkiego czeskiego filozofa, pedagoga i reformatora zaskoczyło mnie swoją głęboką aktualnością, zaś inscenizacja Petera Scherhaufera wydała mi się na tyle otwartą, iż uznałem, że bez większego trudu można będzie wpisać w nią specjalne polskie akcenty. Ponadto, nie bez znaczenia był fakt, że w życiorysie Komenskiego ważny rozdział stanowią lata spędzone w Polsce. Jak wiadomo, kiedy wybitny czeski humanista za swoje poglądy został zmuszony do opuszczenia ojczyzny, arianie polscy udzielili mu serdecznej pomocy, a Polska stała mu się drugim domem.

Pamiętam, jak w związku z powyższym usiłowałem wytłumaczyć jednemu z „towarzyszy dyrektorów” Wydziału Kultury w Brnie, że nie można sprawy internacjonalizmu traktować zbyt wąsko i wiązać jej wyłącznie z interpretacją marksistowsko-leninowską, albowiem nasze współczesne rozumienie internacjonalizmu czerpie swą siłę właśnie z takich fenomenów jak banicja i europejska peregrynacja Jana Amosa Komenskiego. Duch zdrowego internacjonalizmu nigdy nie mieścił się w żadnych opłotkach, które mu stawiano, więc także i teraz — dowodziłem — nie warto przykrawać go do mocno partykularnej jednak miary klasowo rewolucyjnej. Swój karkołomny wywód zakończyłem stwierdzeniem, że prawdziwy duch internacjonalizmu z pewnością niejedno ma imię, nie tylko dajmy na to Józef czy Włodzimierz. I gdyby popremierowy bankiet w Divadlo potrwał nieco dłużej, kto wie, czy z „towarzyszem dyrektorem” nie zaliczylibyśmy Jana Amosa Komenskiego do panteonu protoplastów marksizmu. Nie wiem, czy moje ówczesne „swawolenie” przełamało nieufność towarzysza dyrektora do następnych po Wiośnie Ludów wspólnych projektów Divadlo Husa na Provazku i Teatru 77, ale mam powody, by przypuszczać, że w jakiejś mierze ułatwiło to nam kontynuowanie współpracy.

Praca z Peterem Scherhauferem była dla naszego zespołu bardzo pożytecznym warsztatem teatralnym i prawdziwą przyjemnością. Bez żadnej przesady mogę stwierdzić, że udało nam się wówczas wypracować wspólnie bardzo interesujące przedstawienie. Doświadczenie to zachęciło nas następnie do tego, by zaproponować Labirynt świata i raj serca Komenskiego jako podstawę dla dużego międzynarodowego projektu, który miałby powstać pod sztandarem IFIT-u.

Czas realizacji Labiryntu w Teatrze 77 był dla Petera i dla mnie szczęśliwą okazją do głębszego poznania się i utrwalenia więzów przyjaźni.

Wiadomo, że nasze życie nie składa się wyłącznie z wielkich planów i przedsięwzięć, ale także z rozmaitych drobnych gestów, słów i wydarzeń, bez których nasze główne poczynania wyglądałyby jak drzewa bez liści. Te drobiazgi odróżniają nas od siebie i dodają nam urody, w nich też manifestuje się nasz stosunek do świata i do innych ludzi. Przez te drobiazgi prześwitują czasem nasze dusze. Któregoś dnia, w przeddzień kolejnego wyjazdu Petera do Brna, gdzie musiał bywać co jakiś czas na ważnych próbach czy naradach, zaprosiłem go do swego domu na kolację. Siedzieliśmy przy stole i w pewnej chwili Peter poprosił moją córkę, której za każdym swoim powrotem z Brna przywoził jakieś słodycze (wiadomo, jak trudno było w owym czasie kupić coś z tych rzeczy w Polsce), aby powiedziała mu jakie cukierki lubi najbardziej. Moja dziesięcioletnia wówczas Agnieszka odrzekła mu z nagłą powagą, że lubi cukierki wszystkie, na co Peter roześmiał się, wyjął kalendarz i całkiem skrupulatnie wpisał do niego uwagę, że „Agnieszka lubi cukierki wszystkie”. Muszę przyznać, że wspomnienie tego momentu do dziś rozczula mnie i moich bliskich, kiedy zdarzy nam się rozmawiać o Peterze Scherhauferze.



kolejny fragment książki Zdzisława Hejduka Moja podróż z Teatrem 77   






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz